Język odzwierciedla rzeczywistość i jednocześnie tworzy ją. To w jaki sposób mówimy o pewnych rzeczach pokazuje jak je widzimy i sprawia, że właśnie takimi się stają.
Stąd moje refleksje wokół dwóch zjawisk językowych, które zaobserwowałam w sposobie, w jaki rodzice mówią o małych dzieciach.
Po pierwsze: mówią o czynnościach dziecka w pierwszej osobie liczby mnogiej, „my”. Często to całkiem zrozumiałe, bo niemowlak z definicji wielu czynności bez udziału swoich bliskich wykonać nie potrafi. Bądźmy jednak szczerzy, jest cała pula aktywności, które maluch wykonuje samodzielnie, jego dotyczą oraz jest za nie całkowicie odpowiedzialny. I przy nich liczba mnoga mnie razi. Bo jak to brzmi: „ząbkujemy”, „mamy zaparcie”, „mamy alergię”, „nie chcemy ssać” itd. Moja bogata wyobraźnia podsuwa mi od razu obrazy bezzębnego rodzica, na nocniku lub przy piersi. Tłumaczę to sobie symbiotyczną bliskością rodzica z dzieckiem we wczesnym dzieciństwie, która odzwierciedla się w języku.
Po drugie: opowiadając o zachowaniu dziecka rodzice często wtrącają zaimek „mi”. Zwykle mówiąc o zachowaniu problematycznym: „on mi nie śpi w dzień”, „ona mi nie chce jeść warzyw”. Rozumiem to jako formę skargi, wyrzutu. Brzmi to tak, jakby zachowanie dziecka było skierowane przeciwko rodzicowi.
Oba te wyrażenia są świadectwem zakorzenionego w ludziach przekonania, że wszystko co dziecko robi odnosi się do jego rodziców (robi to dla nich lub przeciwko nim) albo nawet że dziecko jest częścią rodziców, ich przedłużeniem. Nieuświadomionego przekonania, bo przecież większość rodziców przyzna, że widzą i uznają fakt, że dziecko jest jedynym w swoim rodzaju, osobnym człowiekiem.
Rozmyślałam o tym wszystkim na spacerze, podeszłam do kiosku i kupiłam gazetę. Pani sprzedająca prasę zagaiła w punkt: „płacimy kartą?”. Już miałam odrzec: „to co, po połowie?”, ale ugryzłam się w język. Nie ma bardziej przykrej sytuacji niż ta, w której tłumaczenie żartu trwa trzy razy dłużej niż on sam 🙂