Separacja- indywiduacja na językach

Język odzwierciedla rzeczywistość i jednocześnie tworzy ją. To w jaki sposób mówimy o pewnych rzeczach pokazuje jak je widzimy i sprawia, że właśnie takimi się stają.

Stąd moje refleksje wokół dwóch zjawisk językowych, które zaobserwowałam w sposobie, w jaki rodzice mówią o małych dzieciach.

Po pierwsze: mówią o czynnościach dziecka w pierwszej osobie liczby mnogiej, „my”. Często to całkiem zrozumiałe, bo niemowlak z definicji wielu czynności bez udziału swoich bliskich wykonać nie potrafi. Bądźmy jednak szczerzy, jest cała pula aktywności, które maluch wykonuje samodzielnie, jego dotyczą oraz  jest za nie całkowicie odpowiedzialny. I przy nich liczba mnoga mnie razi. Bo jak to brzmi: „ząbkujemy”, „mamy zaparcie”, „mamy alergię”, „nie chcemy ssać” itd. Moja bogata wyobraźnia podsuwa mi od razu obrazy bezzębnego rodzica, na nocniku lub przy piersi. Tłumaczę to sobie symbiotyczną bliskością rodzica z dzieckiem we wczesnym dzieciństwie, która odzwierciedla się w języku.

Po drugie: opowiadając o zachowaniu dziecka rodzice często wtrącają zaimek „mi”. Zwykle mówiąc o zachowaniu problematycznym: „on mi nie śpi w dzień”, „ona mi nie chce jeść warzyw”. Rozumiem to jako formę skargi, wyrzutu. Brzmi to tak, jakby zachowanie dziecka było skierowane przeciwko rodzicowi.

Oba te wyrażenia są świadectwem zakorzenionego w ludziach przekonania, że wszystko co dziecko robi odnosi się do jego rodziców (robi to dla nich lub przeciwko nim) albo nawet że dziecko jest częścią rodziców, ich przedłużeniem. Nieuświadomionego przekonania, bo przecież większość rodziców przyzna, że widzą i uznają fakt, że dziecko jest jedynym w swoim rodzaju, osobnym człowiekiem.

Rozmyślałam o tym wszystkim na spacerze, podeszłam do kiosku i kupiłam gazetę. Pani sprzedająca prasę zagaiła w punkt: „płacimy kartą?”. Już miałam odrzec: „to co, po połowie?”, ale ugryzłam się w język. Nie ma bardziej przykrej sytuacji niż ta, w której tłumaczenie żartu trwa trzy razy dłużej niż on sam 🙂

 

„Jak przeżyć we własnej rodzinie” Mony Elkaim

Nikt Cię tak nie rozwścieczy jak własna matka/ mąż/ dziecko.

Wielu z nas doświadcza tego na własnej skórze, reagując wręcz alergicznie na zachowania bliskich. Bywa też, że ze zdziwieniem obserwujemy takie starcia między innymi ludźmi. Zostają wciągnięci w wir ekstremalnie silnych emocji i reakcji, które dla osób pozostających poza systemem, są kompletnie nieadekwatne i niezrozumiałe. Mony Elkaim opisuje bolesne relacje w różnych konstelacjach rodzinnych: rodzic-dziecko, partnerzy itd.

Elkaim podkreśla, że są to procesy zachodzące nieświadomie. Nie podejmujemy decyzji, by reagować w określony sposób.

Bardzo plastycznie porównuje takie relacje do wypowiadania kwestii sztuki, którą gramy, nie uświadamiając sobie tego, realizowania scenariusza, uwięzienia, schwytania w pułapkę, zaciśniętego węzła. Najtrafniej opisuje je metafora drzwi obrotowych- jedno może zawsze oskarżyć drugie, że popchnęło je w plecy, a drugie, zgodnie z prawdą, odpowiada: to Ty mnie popychasz!

Kluczowymi pojęciami dla zrozumienia tych procesów są cyrkularność i przymus powtarzania. Cyrkularność to nic innego jak odwieczny dylemat, co było pierwsze: jajko czy kura?

Interakcje między członkami rodziny są zawsze wzajemne, dwukierunkowe. W ich analizie liniowa przyczynowość musi zostać zastąpiona przez cyrkularność. Rozważania kto zaczął nie mają sensu. Człowiek nie istnieje jako jednostka- jest relacją. Nie wiadomo kto kogo łapie w pułapkę, kto jest przyczyną, a kto skutkiem. Pytanie nie może brzmieć: „co jedno robi drugiemu”, lecz „co oni razem robią”, jaki taniec tańczą?

Według autora to uproszczenie sądzić, że wybieramy takich partnerów, którzy będą wzmacniać nasze wizje świata. Raczej w toku formowania się związku stopniowo, poprzez wymiany między partnerami, ustalają się reguły gry.

Sytuacja zaczyna się zaproszeniem do odtwarzania sekwencji, ale nie musi dojść do owego powtarzania. Wystarczy, by druga osoba, partner interakcji miał dystans emocjonalny do danego tematu, Może się zdarzyć, że ktoś prosi drugą osobę o coś jego zdaniem niemożliwego do otrzymania, a dla drugiej osoby taka prośba nie stanowi żadnego problemu, po prostu daje to. Wspólny, męczący taniec zaczyna się, gdy nasze czułe struny/ miękkie brzuszki/ podatności na zranienie są komplementarne.

Uświadomienie sobie własnego udziału w tych cyklach wzajemnego cierpienia może dać odwagę, by spróbować czegoś innego. Nie wystarczy jednak uświadomić sobie „historycznie” doświadczenia, trzeba je na nowo przeżyć afektywnie, np. w trakcie psychoterapii, popróbować innej reakcji, która umożliwi uwolnienie się, wstawienie stopy w wirujące drzwi obrotowe, by je zatrzymać.

 

Rodzinna historia lęku II

Pisałam już o powstawaniu zaburzeń lękowych w świetle teorii przywiązania. Przyjrzenie się relacji z rodzicem jako czynnikowi, który przyczynił się do powstania lęku pomaga lepiej zrozumieć objawy i poradzić sobie z nimi. Dla pacjenta, który szuka ulgi w cierpieniu u psychoterapeuty, to aż nadto.

Ten post dotyczy tego samego tematu, ale w duchu „szkiełko i oko”, evidence based. Dla dociekliwych, z zacięciem naukowym.

Wiedzę czerpię z artykułu „Amygdala Functional Connectivity, HPA Axis Genetic Variation, and Life Stress in Children and Relations to Anxiety and Emotion Regulation” Davida Pagliaccio i in. (nawiasem mówiąc dr Pagliaccio jest młodym i przystojnym pracownikiem New York State Psychiatric Institut. Czemu zawsze spodziewam się, że osoby o imponującym dorobku naukowym będą sędziwymi brodaczami?). Postaram się przełożyć istotę tego artykułu z angielskiego na polski i z naukowego na ludzki (co bywa trudniejsze ;)).

Czas i miejsce dramatu

Ośrodkowy układ nerwowy 120 badanych dzieci w wieku 9-14 lat

Osoby dramatu:

-zaburzenia lękowe-  niepozorna postać, która jednak miesza w akcji.  To zaburzenia ” do wewnątrz”. Osoba, którą dopadną, cierpi w milczeniu.  Są dyskretne, w przeciwieństwie do innych form cierpienia psychicznego, które manifestują się wyraźnie dla innych ludzi (np. nadużywanie substancji psychoaktywnych, antyspołeczne zachowania).

-ciało migdałowate- techniki neuroobrazowania pokazują, że jest ono głównym bohaterem scen, których treścią jest skuteczna regulacja emocji. Łączy je sieć koligacji z innymi częściami mózgu, przede wszystkim: korą przedczołową, zakretem obręczy kory mózgowej, prążkowiem i hipokampem. Badania pokazują, że właśnie to jak ciało migdałowate komunikuje się z innymi strukturami mózgu ma swoje odzwierciedlenie w prawidłowej lub wadliwej (w przypadku zaburzeń lękowych, czy depresji) regulacji emocji.

-oś HPA, czyli system podwzgórze- przysadka-nadnercze- trójka, która zawsze trzyma się razem. Oś ta jest aktywowana pod wpływem stresu, odpowiada za długotrwałą reakcję na czynnik stresowy. Pobudzenie podwzgórza prowadzi do uwolnienia ACTH przez przedni płat przysadki, co z kolei stymuluje korę nadnerczy do wydzielania kortyzolu – hormonu zwiększającego stężenie cukru we krwi i metabolizm.

-trudne/ traumatyczne wydarzenia życiowe- niektóre, że aż włos się jeży, traumatyczne i już (przemoc, nadużycia seksualne, klęski żywiołowe, akty terrorystyczne itp.)- większość badanych szczęśliwie ich nie doświadczyła. Jednak jako traumatyczne zdarzenie sklasyfikowano również śmierć bliskiej osoby dorosłej, która była udziałem większości badanych, niektórych wielokrotnie. Do trudnych wydarzeń życiowych zaliczono zdecydowanie bardziej powszechne stresory (zmiana szkoły, konflikty rodzinne, rozwód, narodziny rodzeństwa, trwające dłużej niż tydzień rozstanie z rodzicem, pobyt rodzica w szpitalu itp.).

-geny CRHR1, NR3C2, NR3C1, and FKBP5- w genotypie każdego z nas są geny warunkujących funkcjonowanie osi HPA. Naukowcom  udało się wyodrębnić allele w tych genach, które współwystępują z pewnymi charakterystykami funkcjonowania emocjonalnego (np. podwyższony poziom kortyzolu, występowanie i nasilenie depresji, odpowiedź na leczenie lekami antydepresyjnymi). Wysnuli więc wniosek, że jeśli u kogoś występuje określona budowa genów odpowiedzialnych za oś HPA to stanowi to czynnik ryzyka wystąpienia u niego zaburzeń emocjonalnych.

Zarys fabuły

To że doświadczenie strasznych przeżyć w dzieciństwie i rodzinna (genetyczna) predyspozycja może zaowocować wystąpieniem zaburzeń lękowych lub depresyjnych jest zgodne z intuicją. Jednak bez twardych, naukowych dowodów trudno domyślić się w jaki sposób się to dzieje. Dzięki technikom „podglądania” mózgu oraz zaawansowanym statystycznym analizom David Pagliaccio i współpracownicy uchylają rąbka tajemnicy: tajemniczym pośrednikiem między genetycznym i „życiowym” ryzykiem a wystąpieniem zaburzeń psychicznych jest aktywność ciała migdałowatego i jego połączenia z innymi częściami mózgu. Im liczniejszych i bardziej dotkliwych wydarzeń życiowych doświadczyło dziecko, tym jego ciało migdałowate jest gorzej połączone z innymi strukturami mózgu. To z kolei w przyszłości wpływa na trudności z regulacją emocji i wystąpienie zaburzeń lękowych i/lub depresyjnych.

Słowo od życzliwego, acz upierdliwego krytyka

Całość mnie wciągnęła, ale mam jeden, podstawowy zarzut: badanie uwzględnia rzeczywistość, fakty. A co z „faktami psychologicznymi” tzn. subiektywnym odbiorem zdarzeń i zjawisk rozciągniętych w czasie (np. konstelacji rodzinnych)? Prawdopodobnie tyleż jest osób, które doświadczyły klęski żywiołowej i nie miało to na nie traumatyzującego wpływu, ile tych wzrastających w pełnych, „porządnych” rodzinach, w permanentnym poczuciu krzywdy oraz osamotnienia. Tego czy coś było dla jednostki traumatyczne i w jakim stopniu możemy się dowiedzieć tylko w rozmowie z nią. Z drugiej strony wspierające środowisko rodzinne potrafi złagodzić efekt nawet bolesnych kopniaków od losu. Podważam zatem użyteczność jedynie ilościowego ujmowania zdarzeń życiowych jako wpływających na rozwój emocjonalny. Człowiek nie kalkulator, nie da się jego doświadczeń, ot tak, dodać i przemnożyć 🙂

 

 

Depcz swoje młode, czyli o narodzinach więzi

Punktem wyjścia niech będzie fragment z „O ciele i duszy” Borisa Cyrulnika:

„Na otoczkę sensoryczną młodego szczura składają się bodźce biologiczne, których nie postrzega on w sposób przypadkowy. Od urodzenia wyłapuje przede wszystkim zapach i mechaniczny nacisk na plecy i brzuch. (…)Przez pierwsze dziewięć dni młody szczur, żyjący w świecie zapachów, uczy się odróżniać woń matki, która jest jak węchowy podpis, charakterystyczny tylko dla niej. Ten kanał sensoryczny wdrukowuje się w jego pamięć i dzięki temu jest istotnym elementem bezpiecznej bazy, która- zewnętrzna wobec niego- będzie wpływać na jego zachowania, sprawi, że staną się śmiałe i odkrywcze. Jeśli w ramach eksperymentu odizolujemy tego szczura, brak otoczki sensorycznej zatrzyma jego rozwój. Zdrowy szczur zachoruje, ponieważ struktura jego środowiska zostanie zniszczona. Nie będzie nawet w stanie trawić mleka odciągniętego matce i podanego mu pipetą.

„Psychoterapia” polega w takim przypadku na klepaniu szczura po grzbiecie i lekkim szczypaniu go w ogon- bardzo szybko zaczyna znów badać otoczenie i trawić mleko! Bodźce płynące z poklepywania i szczypania są dla niego biologicznie znaczące- w naturalnym otoczeniu odbierałby je, kiedy matka, wracając do gniazda, deptałaby po nim lub lekko chwytała zębami za ogon, by go przesunąć”.

Niejeden Homo Sapiens o rozdętym ego poczułby się urażony twierdzeniem, że ma coś wspólnego ze szczurem. Jednak każdy kto widział z bliska ludzkiego noworodka wie, że ma on wiele z kociaka, cielaka czy szczurzego oseska.

Według Teorii Czwartego Trymestru poród człowieka w 40. tygodniu ciąży to wielki falstart, wynikający z naszych przerośniętych głów, mieszczących przerośnięte mózgi. Gdyby dziecko siedziało w macicy jeszcze dłużej, to nie przecisnęłoby się przez miednicę matki. Stąd też Matka Natura wyznaczyła koniec ciąży na moment, gdy to przejście jest jeszcze możliwe, lecz zrobiła to kosztem przygotowania ludzkich dzieci do egzystencji na zewnątrz ciała mamy. Inne zwierzęta są znacznie lepiej przygotowane i szybciej osiągają samodzielność. Amerykański (lecz jakże polsko brzmiący ;)) pediatra Karp wymyślił, że w pierwszym trymestrze życia ludzkie niemowlaki potrzebują warunków zblizonych do tych  w macicy: 5 S (swaddle – spowijanie, side or stomach position – ułożenie na boku lub na brzuszku, shush – szumienie, swing – kołysanie i suck – ssanie).

Nie jest tajemnicą, że dzieci są drogie- nie tylko sercu, ale też kieszeni. Dobra wiadomość jest taka, że 5 S mamy w zasięgu ręki, w prezencie od natury. Aby skutecznie „podeptać” ludzkie oseski, czyli mówiąc językiem Cyrulnika dostarczyć im biologicznie znaczących bodźców tworzących bezpieczną bazę, musimy tylko trochę zmienić swoje zwyczaje pracowników biurowych w kraju o umiarkowanym klimacie: rozruszać zastałe za biurkiem biodra do kołysania, oswoić widok karmiącej piersi w przestrzeni publicznej, zrzucić trochę ciuchów i zamienić Channel na własne feromony. Ciasno zawinąć w kocyk. Nie wieszczyć ze zgrozą, że dziecko przyzwyczai się do noszenia na rękach. Darować sobie przestronne łóżeczka z baldachimem, wymyślne karuzele śpiewające po angielsku i inne „stymulujące rozwój” gadżety.

No dobra, technika też przychodzi w sukurs: zdrowie Misiów Szumisiów i białych szumów na youtube 😉

Rodzinna historia lęku I

Lękowi rodzice mają lękowe dzieci. Pewnie dotyczy to również innych cech psychicznych, czy sposobów reagowania. Pewnie nie jest to szczególnie odkrywcze. Zawsze mnie to jednak frapowało…

Czy lęk się dziedziczy jak kolor oczu albo kształt nosa? Czy rodzice przekazują go w procesie wychowania tak jak to, żeby się uczyć i nie bekać przy stole? Dlaczego ujawnia się tylko u części rodzeństwa?

Jako dziecko bałam się jeździć windą. Do tego stopnia, że wolałam wbiec do mieszkania mojego dziadka na 8. piętrze niż do niej wsiąść.  Lata później, gdy oswoiłam już lęk i doceniłam dobrodziejstwa tego wynalazku zaczęłam analizować kiedy i skąd przyszedł do mnie lęk i czym się karmił. Sceną filmową, na którą przypadkiem trafiłam w TV, gdy byłam mała, w której bohater wskazuje na kabinę windy i nieuchronnie zbliża się do końca szybu. Zasłyszaną sensacyjną historią o tym, jak ktoś został wciągnięty w dziurę i rozmazany po piętrach. Radami mojej mamy, bym nie wsiadała do windy sama lub z nieznajomymi. Opowieściami dziadka o tym, że znów został uwięziony w windzie między piętrami i z niej wychodził. Historią z dzieciństwa mojej mamy o tym, jak dowcipny wujek w ramach żartu zaciął ich w windzie, a ona bardzo się przestraszyła.

Lęk przed windą to taki lęk- pikuś. O wyraźnych granicach, wyróżniony z tła, zidentyfikowany. Opisywalny, nazwany. Łatwy do oswojenia, pokonania. A jeśli nie, to możliwy do uniknięcia, zignorowania w polskich warunkach, gdzie rzadko pracuje się na 15. piętrze szklanego drapacza chmur.

Co jednak z combo lękami? Rozlanym, wszechogarniającym, paraliżującym lękiem przed  TYM, CZEGO NAZWY NIE WOLNO WYMAWIAĆ, którego doświadczają niekiedy ludzie? Lęku przed życiem.

I znów, jak mógłby ironicznie zauważyć ktoś sceptyczny wobec psychologii, chodzi o matkę (lub najbliższą dziecku osobę, ktokolwiek by nią nie był). Według teorii więzi relacje jakie stworzymy w dzieciństwie z najbliższymi są matrycą dla wszystkich innych relacji w życiu. Nie tylko relacji z innymi, lecz także z sobą samym i światem. W bezpiecznej relacji z opiekunem dziecko jest ciekawe, śmiałe, odważne. Może stopniowo zwiększać dystans do mamy, wypuszczać się w świat. Dzięki swoim dotychczasowym doświadczeniom wie, że mama uważnie obserwuje co się z nim dzieje i w razie czego ruszy z pomocą. Wie, że mama czuwa i ostrzega przed niebezpieczeństwami. Dzięki stanowczemu „nie”  maluch unika poparzenia, wpadnięcia pod samochód i spotkania z niebezpiecznymi dla niego osobami. Sprawdza jak działa świat i doświadcza przyjemności eksperymentowania i wpływania na niego, zmieniania swojego otoczenia. W nieuniknionych porażkach spotyka się z pocieszeniem i wsparciem. Dorosły człowiek, który dorastał w takich warunkach czuje się ważny i godny miłości, buduje przyjaźnie i związek oparte na miłości i życzliwości. Realizuje się, rozwija, spełnia swoje marzenia, planuje.

Na takim gruncie combo lęk nie wykiełkuje.

Bywa jednak, że mama nie ufa sobie, innym, światu. Kocha swoje dziecko i chce je chronić. Taka mama przytrzymuje kurczowo dziecko, bo gdzie będzie bezpieczniejsze niż w jej ramionach? Jako trzylatek dziecko nie zostanie u babci na noc, ani nie pójdzie do przedszkola. Będzie się bawić z nianią w domu. Nianią, którą mama nagra ukradkiem na kamerę, czy nie podaje dziecku leków nasennych i nie siedzi w tym czasie w telefonie. Dziecko nie będzie też samo jadło, bo może się skaleczyć widelcem albo poparzyć zupą. Syn, jako dziesięciolatek, nie pojedzie na kolonie, bo spotka element i nauczy się pyskować. Nie będzie jeździł na nartach, bo to kontuzyjny sport. Córka, będąc nastolatką, nie pójdzie z koleżankami do kina, a na wycieczce szkolnej będzie odbierać telefony od zaniepokojonej mamy. Pod jej nieobecność rodzice przeczytają jej pamiętnik, żeby się upewnić, że nie wpadła w złe towarzystwo.

Czy po osiągnięciu dorosłości, usamodzielnieniu się człowiek wreszcie może odetchnąć pełną piersią, korzystać z życia? Trudno mu, bo postawa rodzica stanowi jego integralną część. Już zawsze towarzyszy mu wątpiący, pełen niepokoju podszept. Pojechać na zagraniczne stypendium? Nie dasz rady…Szef chwali twój projekt? Manipuluje tobą…Mężczyzna zaprasza cię na randkę? Chce cię zaciągnąć do łóżka….Zrobić wymarzony kurs nurkowania? W wiadomościach podawali, że ostatnio nurka pożarł rekin…Mąż znowu poszedł na siłownię? Pewnie ma inną…Zagłosować w wyborach? I tak nic się nie zmieni, a politycy chcą się tylko nachapać…

Człowiek czuje się samotny i bezwolny, a to doskonała pożywka dla combo lęku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozwodowa Wunderwaffe

„Orężem jest, jak często w takich przypadkach, dziecko. Młot, maczuga, Wunderwaffe polemistów. Dobro dziecka- najważniejsze. W imię dobra dziecka można się domagać odwołania Parady Równości, wprowadzenia szczepień lub zakazania szczepień, ustawy takiej czy siakiej, a co dopiero zamalowania graffiti: dzieci i ryby głosu nie  mają, a panie Grażyny tego świata chętnie ujmują się za nimi (za dziećmi, bo za rybami- niekoniecznie) i raczej nie konsultując się z nimi, ślą listy do redakcji”

Z panią Grażyną można się zapoznać w felietonie „Hyc, hyc, hyc”, zamieszczonym w książce „Młodszy księgowy”- polecam. Jacek Dehnel jak zwykle trafia w sedno. „Dobro dziecka” porusza czułą strunę u nas wszystkich-wszak nawet jeśli nie mamy dzieci,  to sami nimi byliśmy.

Ciekawe jest jednak to, że kontekstem, w którym najczęściej słyszę o dobru dziecka jest kontekst rozwodowy, w którym ewidentnie dziecku dzieje się krzywda. „Dobro dziecka” ma uzasadnić rozwód i organizację opieki po rozwodzie. „Dobro dziecka” ma zamknąć usta drugiemu rodzicowi. „Dobro dziecka” ma skłonić psychologa do napisania pomyślnej dla rodzica opinii, czy przyjęcia dziecka na terapię.

Mam kłopot z „dobrem dziecka” z kilku powodów.

Zwykle „dobro dziecka” sprowadza się do rozwiązań pomyślnych dla osoby, która „dobrem dziecka” szafuje. Nie myślę o  tym jako o celowym zabiegu, manipulacji. Myślę, że dorośli głęboko wierzą, że to co zaplanowali służy dziecku. Tak dalece identyfikują się z ukochaną pociechą, że  psychicznie się z nią zlewają. Czasem już nie wiadomo gdzie się kończy dziecko, a zaczyna rodzic. Do kogo należą przekonania, uczucia, lęki, które hulają po systemie rodzinnym.

Oddanie dziecku co dziecięce, a wzięcie tego, co własne, wymaga niezwykłych możliwości tolerowania sprzeczności. Bo jak partner, który zachował się jak łajdak, może być kochającym ojcem? Jak dziecko może kochać mamę, a jednocześnie z radością jechać na weekend do taty?

To, co przybliża do dobra dziecka,  to samoświadomość rodzica. Jego własna ciężka praca w  rozpoznawaniu tego, co myśli i czuje (i które kawałki przekazuje dziecku). Uważne obserwowanie dziecka i wspieranie go, zgodnie z tym co jest, a  nie tym co powinno być lub rodzic chciałby, żeby było.

 

 

Niby-mandarynka a cieszy jak prawdziwa

Ostatnio odbyłam z pewnym uroczym siedmiolatkiem na korytarzu szkolnym dialog następującej treści:

A: a dlaczego Pani dziś się tak elegancko ubrała?

Ja (żartobliwym tonem): pomyślałam sobie, że może dziś spotkam A., to się ładnie ubiorę

A(wzruszony): ooo, gdyby teraz był obiad, to dałbym pani mandarynkę!

Ale ponieważ nie była pora obiadowa,  z mandarynki nici. Przynajmniej tej namacalnej, bo po rozmowie czułam się jakbym właśnie pożarła jedną, wyjątkowo soczysta i słodką. Po raz kolejny przekonałam, że mózg nie rozróżnia rzeczywistego doświadczenia od wyobrażenia.

 

 

Postęp poznawczy jako oręż w nierównej walce z potworami

Zawsze mnie fascynuje jak procesy poznawcze wpływają na procesy emocjonalne. Mogą dwojako- lepsze rozumienie spraw może podwyższać albo obniżać poziom lęku.

Weźmy na przykład temat śmierci. Rozwojowo, około 7 r.ż. dzieci zaczynają rozumieć zjawisko śmierci we wszystkich jej aspektach: nieodwracalności (człowiek, który umarł nie może ożyć) i uniwersalności (wszyscy umrzemy). Nie przypadkiem właśnie w tym momencie rozwojowym dzieci okazują wzmożony niepokój wyrażający się w zadawaniu dorosłym licznych, trudnych pytań w tym temacie („czy wy umrzecie?”, „czy ja umrę?” „co się dzieje z człowiekiem po śmierci?” itp.)

Z drugiej strony, wraz z rozwojem dzieci nabywają wiedzę na temat sposobów zapobiegania i możliwości ratunku w sytuacjach zagrożenia, jakimi dysponuje ludzkość  (np. „jak będę mył ręce, to się nie rozchoruję”, „jak ktoś się włamie do naszego domu, to alarm zacznie wyć”). To daje możliwości realnego wpływu na rzeczywistość, a tym samym uspokaja.

Po drugie, mądrzejąc, dzieci mają większe możliwości świadomego uspokajania samych siebie, gdy się boją, poprzez racjonalną obróbkę przerażającej rzeczywistości. Najbardziej mnie rozczulił siedmiolatek wyśmiewający się z młodszego brata, który wierzył, że potwory chowają się pod jego łóżkiem i bardzo się bał. Gdy zapytałam, czy on się nie boi, popatrzył na mnie kpiąco i zaprzeczył. Ja (myśląc o tym, że siedmiolatek to już taki rozumny człowiek) zapytałam: „jak to się dzieje, że ty się nie boisz?”. Odpowiedź siedmiolatka: „bo ja mam za niskie łóżko,  potwory się pod nim nie zmieszczą”. Cóż, siedmiolatek jest najwyżej w połowie drogi do dojrzałego i abstrakcyjnego myślenia 🙂