O tym co powinno być, a nie chce

Istnieje kilka zwrotów, które powtarzają się w moich rozmowach z klientami.

Gdybym stworzyła ranking takich zwrotów, (nie) powinno znalazłoby się w top 10. A w rozmowach z rodzicami  na temat dzieci nawet w top 5.

„Y nie powinien już robić w pieluchy”

„X powinna już sama pilnować odrabiania lekcji”

„Y powinna od niego odejść”

„Pornografia nie powinna być tak łatwo dostępna dla młodych ludzi”

„X nie powinien już mieszkać z matką”

„Nie powinni ode mnie wymagać, żebym zostawała po godzinach”

Użycie zwrotu powinno/ nie powinno sugeruje, że jest jakaś twarda norma, która określa jak ma być. Wystarczy czyjeś zachowanie lub stan rzeczy zestawić ze wzorcem. Jednak w życiu szokująco mało spraw podlega takim twardym wytycznym.

W psychologii nieliczne zjawiska można zmierzyć znormalizowanym testami. Normy powstają po zbadaniu zawsze w ten sam sposób kontrolowanej pod kątem różnych kryteriów dużej grupy ludzi i nałożenia wyników na krzywą Gaussa. W tym myśleniu normalne jest to co jest najczęstsze. W populacji większość stanowią średniacy, a ludzie, którzy mają bardzo niski lub bardzo wysoki poziom badanej cechy należą do rzadkości. Zdecydowana większość zachowań może być szacowana jedynie „na oko”, w odniesieniu do tego, jak bardzo jest rozpowszechniona, typowa dla opisywanej grupy. A na oko to chłop w szpitalu umarł 😉

Innego rodzaju „powinno/nie powinno” mamy na myśli dokonując osądu dobra i zła. Decydujemy, że coś podlega ocenie moralnej w kategoriach dobra i zła. Okazuje się jednak, że ludzie są zaskakująco mało zgodni w tym zakresie, a nasze oceny moralne są silnie zależna od  okoliczności towarzyszących (przy okazji polecam pasjonujące badania M. Paruzel-Czachury z Uniwersytetu Śląskiego w tym obszarze).

Idealnie ujęła to amerykańska terapeutka Virginia Satir: “Życie nie jest takie, jak powinno być. Tak właśnie jest. Sposób w radzeniu sobie z tym faktem robi różnicę”.

Zatem wszyscy doświadczamy notorycznie niezgody na to jak się sprawy mają.  Wydaje się, że refleksja co powinno być, a co nie, mówi ostatecznie o naszych oczekiwaniach/pragnieniach/ wyobrażeniach na temat rzeczywistości.

To czym różnimy się od siebie, to poczucie sprawstwa- na ile widzimy się w roli autorów zmiany. Czy widzimy swój wpływ na otaczający świat? Może go nie doceniamy lub przeciwnie- przeceniamy? Po drugie jakimi metodami próbujemy wywierać wpływ. Czy jeśli widzę, że światu zagraża katastrofa klimatyczna, to przykuwam się do drzew w akcie protestu, czy ślęczę godzinami nad uwagami do Krajowego Planu Odbudowy?

Poczucie sprawstwa i wybierane metody działania mogą być przedmiotem badania w procesie psychoterapii: na ile pozwalają nam osiągać cele i są zgodne z tym, jakimi ludźmi chcemy być.

Z drugiej strony uporczywe próby wpłynięcia na sprawy poza obszarem wpływu prowadzą nieuchronnie do frustracji. Zatem słowa modlitwy: „Boże! Proszę, daj mi siłę, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie mogę; odwagę, abym zmienił to, co zmienić mogę i mądrość, abym potrafił odróżnić jedno od drugiego” zawierają w sobie wielką mądrość. Z tym że ja nie widzę tych umiejętności jako łaskę bożą, lecz dojrzałość, owoc refleksji i pracy nad sobą.

Co ma seks do piaskownicy?

Obrońcy moralności roztaczają dantejskie wizje. Deprawacja dzieci od przedszkola, nauka masturbacji w grupie Zajączków (ciekawe, czy są jakieś kursy? Zostań Certyfikowanym Trenerem Masturbacji Przedszkolnej).

Potem wchodzą ci, którzy uważają się za światłych, ale ta ich światłość jawi mi się niczym świetlik w najgłębszej studni  Jaskini Wielkiej Śnieżnej. Oni mówią: „oczywiście, że trzeba edukować, ale przecież nie trzyletnie brzdące, czyste i nieskalane”. A właśnie, że trzeba, od pierwszych miesięcy życia. Mało tego, absolutnie wszyscy, świadomie lub nie, edukujemy dzieci seksualnie, zawsze i wszędzie. Z pewnością Kaja Godek w tym momencie rzuca się do odmawiania Nowenny Pompejańskiej na samą myśl o tak strasznej seksualizacji niewiniątek.

Gigantyczne nieporozumienie bierze się stąd, że ci, którzy najgłośniej krzyczą i najbardziej straszą, sprowadzają edukację seksualną do łóżkowych technikaliów: co gdzie wsadzić i w jakiej pozycji, jak efektywnie pobudzić seksualnie siebie i partnera. Co oznacza, że nic z tego nie rozumieją.

Seksualność jest obszarem życia psychicznego, emocjonalno -społecznego. Rozwija się nieprzerwanie przez całe życie, tak jak cała sfera psychiczna człowieka. Warunki do rozwoju seksualności dziecka tworzy jego rodzina.

Tak więc na edukację seksualną składa ją się m.in.: podział ról w rodzinie, jak wyraża się męskość i kobiecość rodziców, jaki rodzice mają stosunek do ciała (swojego i dziecka), czy w rodzinie jest przestrzeń na odmienne zdanie i autonomię itp. 

Rolą wspierającej edukacji seksualnej jest:

  • Pomoc dziecku w określeniu swojej płci i zaakceptowanie jej, cieszenie się nią
  • Stworzenie warunków, w których dziecko zna, lubi, dba o swoje ciało
  • Wychowanie człowieka, który ma nawyk pytania siebie na bieżąco „czego chcę?”, „czy mi się to podoba”?
  • Wykształcenie w dziecku postawy samoakceptacji, świadomości: „to jest w porządku, że tego chcę/ nie chcę”, „ma prawo mi się to podobać/ nie podobać”
  • Przekazanie dziecku umiejętności komunikowania drugiemu człowiekowi swojego stanowiska w zakresie potrzeb i granic.

To wszystko składa się na dorosłego człowieka, który żyje w zgodzie ze sobą i angażuje się w relacje (także seksualne), które są dla niego bezpieczne i przyjemne.

Szczególnie utkwiła mi w głowie jedna myśl  A. Stein, o tym że rodzice marzą o tym, by mieć dziecko posłuszne w domu i asertywne na zewnątrz. Trzeba zrozumieć, że to niemożliwe. Albo wychowujemy dziecko na człowieka, któremu wolno mieć i wyrażać własne zdanie, albo promujemy posłuszeństwo i podporządkowanie silniejszym. Zatem można się pokusić o gimnastykę umysłową i przy dowolnej, losowo wybranej interakcji rodzinnej, zadać sobie pytanie: jak to co mówię i robię ma się do osiągnięcia powyższych punktów.

Na przykład:

  • Rodzic krzyczący na dziecko, które weszło do łazienki, gdy jest nagi
  • Dorosły, który przebiera przedszkolaka na bal karnawałowy za biedronkę, choć ten płacze i protestuje
  • Ciocia polecająca dziecku oddać łopatkę rówieśnikowi, „bo trzeba się dzielić”
  • Para, która przy dziecku komentuje, że sąsiadka nosi za krótkie spódnice i w końcu się doigra
  • Żona, która ledwo żywa po nieprzespanej nocy, serwuje obiad mężowi i dzieciom
  • Dorosły, który z obrzydzeniem komentuje swoje odbicie w lustrze
  • Rodzice, którzy podczas zabiegów pielęgnacyjnych, nazywają części intymne dziecka „to”

Czyli jak to w życiu…jak posadzimy kłącza dalii, nie spodziewajmy się malw ☺.

Podwójnie związane

Podwójne wiązanie (double bind) to termin ukuty przez G. Beatsona. Opisuje on sytuację, kiedy człowiek kieruje do drugiego dwuwarstwowy komunikat. Elementy komunikatu pozostają ze sobą w sprzeczności. Odbiorca komunikatu zostaje uwikłany, znajduje się w potrzasku, bo czego nie zrobi- będzie źle. Nie jest w stanie spełnić obu części komunikatu. Sprzeczność komunikatu może się zawierać w warstwie treściowej, ale częściej dotyczy sfery niewerbalnej, gestów, mowy ciała.

Beatson zakładał, że chroniczne doświadczanie sytuacji podwójnego wiązania w rodzinie skutkuje powstaniem ciężkiej patologii tj. schizofrenii. Z pewnością jednak także w zdrowych rodzinach czasem zdarza się taka „wpadka komunikacyjna”. Powoduje ona u odbiorcy dezorientację i niepokój, które  zawsze towarzyszą dysonansowi.

doubnd

Dla ilustracji kilka scenek rodzajowych:

Żona podarowała mężowi dwa krawaty na urodziny: bordowy i granatowy. Następnego dnia, gdy mąż wychodzi do pracy w granatowym, żona pyta zasmucona: „ Bordowy ci się nie podoba?”. Chciałeś zrobić miły gest, wychodzisz z przekonaniem, że zawiodłeś. Jedynym wyjściem zdaje się być założenie dwóch krawatów naraz.

Praca na terapii par. Mąż dostaje zadanie: kupić żonie kwiaty. Gdy je kupuje, słyszy: „ale ja chciałam, żebyś mi kupił sam z siebie, spontanicznie”. Kupisz- zrobiłeś to dla terapeuty. Nie kupisz- sabotujesz terapię i związek. Nie da się kupić i nie kupić kwiatów.

Pytasz partnera, czy jest zły. On z obrażoną miną odpowiada, że nie. Gdy podążasz za tym, co niewerbalne i mówisz „przecież widzę”- narzucasz się i wiesz lepiej. Jeśli ufasz treści i zostawiasz w spokoju- opuszczasz w potrzebie. Klasyczna sytuacja lose-lose. 

W przerwie na papierosa, jeden z pracowników rzuca szowinistyczny żart o kobietach. Śmiejesz się-pozostajesz z niesmakiem i uczuciem zdradzenia samej siebie. Nie śmiejesz się, wyrażasz sprzeciw- nie masz poczucia humoru. Nie da się śmiać i nie śmiać jednocześnie.

Oczekiwanie wyrażone przez rodzica na warsztatach umiejętności rodzicielskich: chcę się nauczyć jak odmówić dziecku kupienia zestawu Lego, o którym marzy, ale tak, żeby mu nie było przykro. Bez nazwania tkwiącego w prośbie paradoksu frustracja gwarantowana dla obu stron. 

Wreszcie, przechodząc do sedna :

Cywilizowani, wykształceni mężczyźni przyznają, oczywiście, kobietom prawo do decydowania o sobie i wyrażania złości. 

Ale: wychowali się w domach, w których tata zarabiał, a mama gotowała. Słyszeli w szkole nauczycielkę mówiącą do ich koleżanek, że dziewczynce nie wypada tak się odzywać. Gdy trafili do szpitala operował ich lekarz, a pielęgniarka wykonywała jego polecenia.

Współczesne kobiety, w kraju aspirującym do miana rozwiniętego, czytają w kolorowych magazynach, że mogą decydować o sobie i się złościć. 

Ale: od dzieciństwa wiedzą, że złość piękności szkodzi, a dziewczynka ma być ładna. I że takiej złośnicy to nikt nie będzie chciał, a każda porządna bajka kończy się ślubem. A za szarganie świętości można się smażyć w piekle. 

Jestem przekonana, że podwójne wiązanie może zachodzić także w komunikacji między jednostką a społeczeństwem. Realnym społeczeństwem (bliskimi, przypadkowo spotkanymi, idolami,  nauczycielami, dziennikarzami, klerem- wszystkimi którzy wpływają na nasz światopogląd), ale także tym, co jest reprezentowane w naszym umyśle jako „inni ludzie”. Wyobraźmy sobie, że ta reprezentacja przybiera postać człowieka. Dla jednych to będzie dobrotliwa staruszka, dla innych przebojowy młodzieniec. Oni do nas cały czas mówią, różne rzeczy, których się nauczyli od dzieciństwa aż do teraz: „dawaj, dawaj”, „staraj się”, „szybciej, więcej”, „lepiej przeczekać”, „nie wychylaj się”, „samo się nie zrobi”, „jak nie ty, to kto”, „psy szczekają, karawana jedzie dalej” „wstydź się”, „nie wypada”, „to grzech” …. Z tej kakofonii głosów niektóre są przeciwstawne: wobec innych głosów i uczuć.

W aktualnej sytuacji podwójne wiązanie przybiera formę dyskusji nad treściwym hasłem manifestacji- „wypierdalać!”.

Wyrok TK dotknął wiele kobiet do żywego.  Jest ewidentnym pogwałceniem podstawowych praw kobiet. Czujemy złość. Potrzebujemy ją wyrazić. Więc:

Można krzyczeć, ale nie za głośno.

Można przeklinać, byle grzecznie.

Można wyrażać sprzeciw, oby nie psuć atmosfery. 

 

Zatem wybierz, czy chcesz być bierną mimozą, czy wulgarną aferzystką.

Chęć jest dla chętnych

Są takie momenty, że człowiek wielkości hobbita potrafi zbić rodzica z pantałyku. 

Ja doświadczam tego uczucia, kiedy moja córka słodkim głosem pyta: „Mamusiu, pobawisz się ze mną…CHĘTNIE?”. I ja wtedy nie wiem co mam odpowiedzieć. Ogólnie lubię się bawić ze swoim dzieckiem. Lubię się też bawić z cudzymi dziećmi. Są jednak takie momenty, że wolałabym zrobić coś innego. W imię dobrej relacji z moją córką jestem w stanie odroczyć realizację własnej potrzeby, ale żeby aż chętnie..?

Nachodzą mnie wtedy myśli na temat robienia czegoś, a robienia czegoś z entuzjazmem. Rozróżnienia między aktem, a ustosunkowaniem emocjonalnym. Czy własne uczucia możemy kontrolować, przewidywać, brać za nie odpowiedzialność, być z nich rozliczanym? W przeciwieństwie do czynów.

Pobawić się mogę, czuję, że „robienie” leży w strefie mojego wpływu. Gorzej z „chętnie”. „Chętnie” się czuje lub nie. Oczywiście można w pewnym stopniu wpływać na własne uczucia. Gdy się szeroko uśmiecham i zgadzam, czuję, że „chętnie” się pojawia, sama zaczynam w nie wierzyć. A czasem się nie pojawia, ale mam nadzieję, że moją córkę zadowoli uśmiech i wypowiedziane zdecydowanie „pobawię”. Jestem zdania, że samo uczestniczenie w zabawie inicjowanej przez dziecko wypełnia definicję wystarczająco dobrego macierzyństwa.

O tym samym mówiła w Wysokich Obcasach sprzed kilku tygodni psycholożka Małgorzata Rymaszewska w artykule o rodzinnym podziale obowiązków domowych: „Łatwiej spełnia się prośby osób, które kochamy lub chociaż lubimy. Ale czy dziecko musi być zachwycone koniecznością złożenia prania? Tego bym nie oczekiwała”.

Najgłupsza uwaga jaką kiedyś przeczytałam w dzienniczku mojego małoletniego klienta gabinetu psychologicznego brzmiała „Nie lubi ustawiać się w pary”. Nauczycielka oceniła procesy emocjonalno- motywacyjne ucznia, które z definicji nie podlegają ocenie. Dobra nauczycielka zastanowiłaby się dlaczego dziecko unika sytuacji dobierania się w pary (Zostaje często bez pary, bo jest odrzucane przez dzieci? Ma dwóch najlepszych kolegów i nie chce wybierać pomiędzy nimi? Jest nadwrażliwe sensorycznie i nie lubi być dotykane?). Ewentualnie może ocenić fakt postępowania wbrew normom współżycia społecznego, nieumiejętności wyregulowania własnej niechęci do dobrania się w pary (Opluł kolegę z którym miał stanąć? Ignoruje polecenie nauczycielki? Uciekł?).

Przeczytałam kiedyś, że ogromny odsetek pracowników już w niedzielę z niechęcią myśli o rozpoczęciu kolejnego tygodnia pracy. Czy ktoś może sobie wyobrazić, że szef dokonując okresowej oceny pracownika punktuje, że ten nie lubi stawiać się w pracy w poniedziałkowy poranek? Bzdura. Może mu najwyżej zarzucić że się spóźnia albo jest nieprzygotowany, ale nie że nie pała entuzjazmem.

W tym kontekście jeszcze słowo o tekście przysięgi małżeńskiej w kościele katolickim. Zawsze się zastanawiałam jak można uroczyście zobowiązać się do kochania drugiego człowieka za klika dekad. Czy miłość jest decyzją? Wierność, uczciwość, trwanie przy kimś-zabrzmi to mało romantycznie-należą do behawioru, ale miłość to uczucie. Na uczucia mamy taki wpływ jak na pogodę: możemy wziąć parasol, obserwować zasnuwające się niebo, ale nie jesteśmy zdolni zatrzymać deszczu. Dlatego psychologicznie więcej sensu ma dla mnie treść przysięgi podczas ślubu cywilnego: „przyrzekam, że uczynię wszystko, aby nasze małżeństwo było zgodne, szczęśliwe i trwałe”.

Z kim byś nie jechał, rodzice jadą z wami

Wydaje ci się, że ostatni raz byłeś z rodzicami na wakacjach lata temu? Okazuje się, że wcale nie. Mimo że wyprowadziłeś się od nich, oni nie wyprowadzili się z ciebie.

Zdarza ci się wracać z urlopu zmęczonym? Dzieje się tak prawdopodobnie dlatego, że spędzasz swój urlop na autopilocie, czyli planujesz i realizujesz go zgodnie z tym, czego nauczyłeś się w dzieciństwie na temat wypoczynku. Dzieci uczą się w różny sposób: przede wszystkim obserwują dorosłych i słuchają ich złotych myśli. Opcje są różne: twoi rodzice mogli wylegiwać się plackiem na plaży albo biegać z wywieszonym jęzorem od muzeum do muzeum. Może preferowali wypady autostopem po Bułgarii w czasach, gdy nikt nie słyszał o fotelikach albo już pół roku wcześniej rezerwowali ulubiony domek nr 7 w Darłówku. Być może uważali, że prawo do odpoczynku mają tylko ci, którzy się wcześniej napracowali do kresu wytrzymałości. A może w ogóle lepiej nie wyjeżdżać- można złapać grzyba pod prysznicem, dom w tym czasie okradną, a projekt w pracy runie.

Ponadto mamy w sobie wewnętrzne przykazania, które wyrobiliśmy sobie, by odpowiedzieć na oczekiwania naszych rodziców. Każde dziecko potrzebuje, żeby rodzice byli z niego zadowoleni. Jeśli więc np. rodzice byli wiecznie krytyczni, nie dość zadowoleni, dziecko (czasem już całkiem dorosłe) może dążyć do perfekcji we wszystkim co robi, w tym także chce być mistrzem urlopu: zjeść najlepszą pizzę w mieście, wynająć najtańszy hostel itp. I lepiej, żeby akurat w pizzerii nie strzeliła rura, wtedy plan się sypie, a urlopowicz chodzi struty.

To może być powodem frustracji i zmęczenia. To tak jakbyśmy realizowali cudzy plan wakacyjny. Przepisem na katastrofę okazuje się też spędzanie urlopu z kimś, kto ma zupełnie inny skrypt wakacyjny i traktuje go jako jedyny normalny i możliwy (to robimy zresztą wszyscy. Nasze skrypty są najmojsze). Uświadomienie sobie co jest nasze, a co jest tylko psychologicznym spadkiem po przodkach, który dziś nie ma racji bytu, to warunek tego, żeby spędzić urlop zgodnie z własnymi potrzebami. A potem polecam zrobić dokładnie to samo we wszystkich innych obszarach życia, haha.

Inspiracją do tego wpisu było arcyciekawe webinarium Grupy Spotkanie: „Jak odpoczywać i nie zwariować, czyli AT na czas wolny”.

Keep calm and be happy

Nancy McWilliams wyrosła na guru psychoterapeutów, dzięki genialnym książkom, których jest autorką. Jej podręczniki zawierają solidną porcję wiedzy z zakresu diagnozy i psychoterapii, a jednocześnie są przystępne, co nie zdarza się często.

Myszkując po internecie trafiłam na wystąpienie dr McWilliams na Villanova University. Nie jest pierwszej świeżości (sprzed 7 lat), ale moim zdaniem dziś pozostaje dalej, a może nawet bardziej, aktualne.

Terapeutka zauważa i ubolewa nad zniknięciem pojęcia zdrowia psychicznego. Koncept bardzo popularny wśród specjalistów zdrowia psychicznego i debacie publicznej w latach 70′,  został aktualnie zredukowany do braku objawów. Czytaj, ten, kto nie podpadł pod żadną kategorię diagnostyczną, ma się dobrze. Przekłada się to też na myślenie o psychoterapii i jej finansowaniu w ramach publicznej służby zdrowia: jedynym miernikiem skuteczności psychoterapii ma być nasilenie objawów zaburzeń.

Jako psychoterapeutka nie zgadzam się z takim sposobem myślenia, i za McWilliams przytaczam warunki tego, by człowiek był zdrowy psychicznie. Święty Graal podany na tacy. Zatem, jesteś zdrowy psychicznie jeśli….(fanfary)….:

  1. pracujesz w szerokim sensie tego słowa, wytwarzasz, produkujesz, rękami i głową, niekoniecznie mając z tego pieniądze
  2. pozostajesz w bliskiej, intymnej, przyjacielskiej lub miłosnej, relacji z drugim człowiekiem
  3. potrafisz się bawić, czerpać radość z życia
  4.  miałeś bezpieczną więź z mamą, a na wzór tej więzi masz jakąś podstawową wiarę i ufność w siebie, świat i ludzi
  5. czujesz, że masz wpływ na rzeczywistość, możesz ją kształtować i sięgać po to, na czym Ci zależy
  6. mieścisz w sobie poczucie, że ludzie są jednocześnie dobrzy i źli, widzisz szarości
  7. masz siłę, by pokonywać przeciwności losu, nie rozpadasz się
  8. potrafisz się realistycznie ocenić, życzliwie i krytycznie
  9. masz w sobie moralny kompas, wyczucie co jest dobre, a co złe
  10. doświadczasz całej gamy uczuć dostępnych człowiekowi, nie przeraża cię to, ale też niekoniecznie działasz na fali każdego doznanego stanu
  11. masz dostęp do swoich przeżyć, poddajesz refleksji to, co się w tobie dzieje, łapiesz dystans do swojej rzeczywistości wewnętrznej nie przyjmując jej za rzeczywistość obiektywną i jedyną obowiązującą
  12. akceptujesz podmiotowość innych, odrębność ich przekonań i przeżyć, umiesz  przyjąć perspektywę drugiego człowieka
  13. masz szeroką gamę radzenia sobie z trudnościami, nie usztywniasz się stosując zawsze te same strategie
  14.  umiesz być autonomiczny i umiesz być z kimś, potrafisz zręcznie regulować bliskość i dystans
  15.  odczuwasz radość, piękno życia, cieszysz się, że żyjesz
  16. godzisz się z tym, że nie wszystko możesz zmienić, potrafisz przeboleć straty, umiesz pokochać ludzi takich, jakimi są.

Ot co.

Daj się zdiagnozować

Ogólnie znana dewiza specjalistów od zdrowia psychicznego brzmi: „nie ma ludzi normalnych, są tylko niezdiagnozowani”.

Przeprowadzony w 1972 r. przez Rosenhama eksperyment dowiódł, że wartość diagnozy medycznej jest znikoma. Okazało się, że personel szpitala psychiatrycznego nie był w stanie odróżnić prawdziwych pacjentów od podstawionych. Wiele niewinnych, wykonywanych przez tych ostatnich czynności interpretował jako objawy zaburzeń. Myśl, że zdrowy człowiek, kiedy dostaje się w tryby machiny opieki psychiatrycznej, automatycznie jest widziany i traktowany jak chory psychicznie, jest niepokojąca….

Po to istnieją klasyfikacje zaburzeń psychicznych, żeby dostarczyć psychiatrom jasnych wytycznych do diagnozy. Żeby wiedzieli o co szczegółowo wypytać i pod jakim kątem obserwować pacjenta, by podjąć decyzję, czy mają do czynienia z człowiekiem zdrowym czy chorym, ew. na co chorym. Służy to maksymalnej obiektywizacji tego procesu- teoretycznie ten sam pacjent idąc do jakiegokolwiek psychiatry, diagnozującego w oparciu o tę samą klasyfikację, powinien dostać to samo rozpoznanie.

Bywa tak, że diagnoza więcej mówi o diagnoście niż o pacjencie. Znam „psychiatrów jednej diagnozy”, którzy mają swoje ulubione rozpoznanie i wszędzie widzą objawy jednego zaburzenia. Istnieją też mody na diagnozy- u dzieci na przykład od kilku lat „króluje” Zespół Aspergera. Może więc rację mają ci, którzy twierdzą że diagnozy medyczne są dla tych, na których chcemy się zemścić..? To nie do końca prawda. Kiedy mogą być przydatne?

Na pewno w systemach finansowania i organizowania opieki medycznej oraz edukacji: żeby dostać lekarstwo, zwolnienie, orzeczenie o potrzebie kształcenia specjalnego, dostęp do zajęć terapeutycznych trzeba cierpieć na konkretne „F” (F to kategoria „zaburzenia psychiczne” w klasyfikacji).

Kiedy człowiek chce się dowiedzieć co się z nim dzieje, co mu jest, może posłużyć się nadaną przez psychiatrę etykietką. Dzięki temu może znaleźć wiele przydatnych informacji na temat swoich trudności i możliwości terapii. Może nawiązać kontakt z osobami, które zmagają się z podobnym kłopotem. Zobaczyć, że nie jest jedyny. Skorzystać z cudzych doświadczeń. Pozbyć się poczucia winy i wstydu.

Bywa jednak, że diagnozy medyczne robią krzywdę. Przede wszystkim wlecze się za nimi ciężar utrwalonych w społeczeństwie przekonań i obaw. Jak to powiedziała moja koleżanka: ” dopóki się nie dowiedziałam, że ma schizofrenię, to o nim myślałam, że to taki normalny chłopak”. Poza tym zacierają różnice między ludźmi, wrzucają ich do jednego wora. Tak jakby wszystkie bulimiczki albo osoby z depresją były takie same (A osobowość? Doświadczenia? Zainteresowania? Wartości? Zdolności?). Czasem ludzie albo są postrzegani  przez pryzmat swoich zaburzeń przez otoczenie, albo sami tak się do nich przywiązują, że zaczynają budować wokół nich własną tożsamość. Diagnoza medyczna pokazuje braki, deficyty i trudności. Wreszcie stwarza iluzję wyjaśnienia, a tak naprawdę go nie daje. Z informacji, że ktoś cierpi na dane zaburzenie nie wynika ani to jak się go „nabawił”, ani co ma z tym zrobić.

Czy świat się dzieli na normalnych i nienormalnych? Nie sądzę. Za to wszyscy byliśmy dziećmi. Nasi rodzice byli jacyś. Nasz układ nerwowy ma określoną reaktywność. Mamy na koncie sukcesy i porażki.

Tak rozumiem dobrą, terapeutyczną diagnozę- jako zobaczenie siebie i swoich relacji ze światem w pełnej krasie. W całym bogactwie i niedoskonałości. Dzięki dobrej diagnozie człowiek wie, czego mu brakuje, ale również czym może nadrabiać. Kto go skrzywdził, a kto jest oparciem. Dobra diagnoza pozwala pogodzić się z przeszłością i z nadzieją spojrzeć w przyszłość.

 

 

 

Ściąga z emocji

Dziś będzie o tym, co dorośli mogą robić, żeby wspierać rozwój emocjonalny dzieci. Zacznę od 3 ważnych nawyków, które warto praktykować we własnej rodzinie.

  • ODZWIERCIEDLANIE

Polega na tym, że rodzic rozpoznaje emocję, której doświadcza dziecko i głośno ją nazywa.

„Widzę, że cię rozzłościło to, co powiedziałam”

„Wyglądasz na smutnego”

„Chyba jesteś dziś wyjątkowo radosny”

To ma magiczną moc. Sam fakt, że dorosły widzi co się dzieje z dzieckiem i o tym mówi, uspokaja. Dziecko czuje się dostrzeżone i zaakceptowane z całym dobrodziejstwem inwentarza, także z grymasem wściekłości na buzi, czy łzami żalu. Dziecko dostaje zielone światło do odczuwania pełnej gamy przeżyć.

Odzwierciedlanie to dobry sposób na rozpoczęcie rozmowy z dzieckiem, gdy dorosły odbiera je z przedszkola czy szkoły, zamiast sakramentalnego „jak było w szkole”, na które można usłyszeć najwyżej zdawkowe „ok”. Użycie emocjonalnego wytrychu często otwiera i rozwiązuje dziecku język.

  • NAZYWANIE WŁASNYCH EMOCJI

Ważne, by rodzice modelowali, czyli pokazywali, jak można mówić o własnych uczuciach. Żeby  mówili dzieciom, że je kochają i są z nich dumni. Że śmieją się, bo to co dzieci robią bywa zabawne, a nie dlatego że one same są śmieszne.

Weźmy za przykład sytuację, w której rodzic na chwilę uśpi swoją czujność, a dziecko w tym czasie jest w niebezpieczeństwie (zgubi się w sklepie, wparuje na ulicę). Typowo kończy się to krzykiem i klapsem. A przecież nie to jest sednem sprawy. Powiedzenie dziecku: „tak bardzo się przestraszyłam, że zrobisz sobie krzywdę” pozwoli dziecku lepiej zrozumieć sytuację i wyjść z niej z przekonaniem, że jest bezcenne, a nie niegrzeczne.

Pokazanie dziecku własnej złości odczarowuje ją. Jest dowodem, że można ją odczuwać i nie oddać się destrukcji. Dorośli często ukrywają złość przed dziećmi. Dzieci też zaprzeczają złości. Winię za to między innymi niefortunne, podwójne znaczenie słowa „zły” po polsku: zły w znaczeniu rozzłoszczony, doświadczający złości, ale też moralnie zepsuty, jak zła macocha w Kopciuszku. Która mała dziewczynka chce być jak czarownica?

Jestem zdania, że dorośli nie powinni zatajać tego, co czują przed dziećmi. Nie ma nic złego w tym, że dziecko widzi mamę, która płacze po śmierci babci. Albo że tata przy dziecku wścieka się, że ktoś mu zajechał drogę. Ale tylko pod warunkiem, że rodzic porozmawia z dzieckiem i wytłumaczy, skąd jego emocje. W przeciwnym wypadku dziecko pozostawia się na pastwę jego fantazji, a w nich często czyni się ono odpowiedzialnym za to, co się dzieje z rodzicem.

Dorosły, który mówi o swoich emocjach staje się dla dziecka przewidywalny i bezpieczny. Wyobraźmy sobie, że dziecko mimo kolejnych upomnień strzela w brata fragmentami obiadu. Dla dziecka jest czytelne komunikowanie przez rodzica jego stanu na bieżąco: złości mnie, że rzucasz jedzeniem, które przygotowałem. Można użyć do tego techniki termometru złości- powiesić rysunkowy termometr ze skalą 0-10 na ścianie i odwoływać się do niego („moja złość jest teraz na poziomie 3. Gdy dojdzie do poziomu 5 zabiorę ci talerz”). To pozostawia dziecku możliwość zareagowania, jest bardziej konstruktywne niż rzucone lakonicznie „przestań”, a potem nagły, zaskakujący dla dziecka wybuch i szlaban na TV.

  • ODDZIELANIE EMOCJI OD ZACHOWANIA

To niekiedy trudne zadanie dla dorosłych- zrozumienie że same emocje nie krzywdzą. Ranić, szkodzić może to, co robi się pod ich wpływem. Złoszczenie się na drugiego człowieka jest ok, jeśli go pod wpływem złości nie tłuczemy. Każdy czasem bywa smutny, ale nie każdy się pod wpływem smutku tnie.

Niektóre reguły wyrażania emocji wyznacza prawo oraz obowiązujące w instytucjach kodeksy i regulaminy. Inne są niepisane i obowiązują w grupach społecznych np. rodzinach, subkulturach- wyznaczają je wartości podzielane przez członków grupy. Najbardziej uniwersalne dyktują reguły współżycia społecznego:  wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego, czyli dozwolone są te sposoby, przez które nie krzywdzimy innych (ani siebie samego).

Warto ustalić co dopuszczamy w rodzinie jako normę w wyrażaniu emocji. Czy można przekląć w złości? W smutku zamknąć się w pokoju i odmówić kontaktów z resztą rodziny? Z radości skakać po łóżku? Ze strachu spać w łóżku z rodzicami? Z ciekawości grzebać w cudzym telefonie?

Idealnie jeśli każdy ma prawo zaznaczyć własne granice- na co się zgadza ze strony innych członków rodziny.

Przykładowe zabawy i pytania wspierające sferę emocjonalną u dziecka:

U małych dzieci oraz tych, które mają trudności w zakresie rozpoznawania i nazywania emocji (np. dzieci z zespołem Aspergera) wprowadzamy tylko podstawowe emocje: radość, smutek, złość, strach, wstręt i zaskoczenie. Potem można poszerzać wachlarz o dumę, ulgę, zaciekawienie, rozczarowanie, żal, zazdrość itd.

  • Materiał do ćwiczeń:

Codzienne sytuacje w rodzinie, zaobserwowane w miejscach publicznych zdarzenia, filmy, komiksy, gotowe materiały

  • Ćwiczenia

Wspólne oglądanie kreskówki ” W głowie się nie mieści”

Wyłączanie ścieżki dźwiękowej w filmie i podkładanie dialogów do „wyrazistych emocjonalnie” scen

Układanie dialogu do obserwowanej interakcji (np. w autobusie)

Formułowanie przykładowych myśli osób np. z Kart Emocji

Wyczyszczenie „dymków” i „chmurek” z komiksów. Uzupełnianie ich samodzielnie wymyśloną treścią (ale koniecznie spójną z rysunkiem)

Dialog wokół następujących zagadnień: Co on czuje? Która część jego ciała zdradza jak się czuje? Po czym poznać jak się czuje? Gdy ty się tak czujesz, po czym można to poznać? Co on może teraz myśleć? Co ty byś pomyślał w takiej sytuacji? Co się mogło stać przed chwilą, że on się tak czuje? Kiedy ty się tak czujesz? Co może zrobić, żeby się lepiej poczuć? Co ty robisz kiedy tak się czujesz?

Przykładowe pomoce:

 

DIY. Wyhoduj sobie zaburzenia psychiczne

Trudno znaleźć drogowskazy życiowe w kolorowych czasopismach, a tym bardziej w darmowej gazetce wydawanej przez sieć drogerii.

Rady z poradników zwykle grzeszą przede wszystkim dużym poziomem ogólności. Nie odnoszą się do indywidualnego odbiorcy i jego szczególnej sytuacji. Zwykle człowiek ma wrażenie, że sam już wcześniej na to wpadł (niekoniecznie wcielił w życie). Są zdroworozsądkowe i trudno się z nimi nie zgodzić.

Jednak tym razem podczas lektury moje ciało i dusza głośno zakrzyknęły: „nie idź tą drogą”!

Droga Pani Redaktor…Nie ma negatywnych emocji. Wszystkie są pozytywne, bo przydatne do zorientowania się, na czym stoimy. Bywają za to przyjemne i nieprzyjemne. A praktyka kliniczna i badania pokazują, że unikanie doświadczania emocji prowadzi do zaburzeń m.in. lękowych i depresyjnych.

To pewnie dobra okazja, żeby wytłumaczyć, dlaczego psychologowie mają takiego hopla na punkcie emocji. To pewnie najczęściej używane przez nich słowo, no może ex aequo z relacjami 😉

Wynika to z tego, że emocje to piękny i przydatny prezent ofiarowany nam przez naturę. Wynalazek stary ewolucyjnie tzn. że już nasi przodkowie byli w niego wyposażeni. Emocje pozwalały im przeżyć. Przykładowo, ponieważ ludzie byli narażeni na spotkania z mamutami, z których często nie wychodzili obronną ręką, w toku ewolucji wykształcił się strach. Strach z kolei podsuwał adekwatne zachowanie, przede wszystkim branie nóg za pas na widok niebezpieczeństwa.

Procesy emocjonalne zachodzą w mózgu błyskawicznie. Znacznie szybciej niż wszystkie racjonalne analizy. I dobrze. Wyobraźmy sobie, że spacerujemy po plaży i widzimy zbliżającą się wystającą z wody charakterystyczną trójkątną płetwę. Ktoś kto w tej sytuacji zacząłby przeprowadzać złożone operacje poznawcze (np. sięgnięcie to posiadanej wiedzy lub poszukiwania w smartfonie: jakie tu żyją gatunki rekinów? Ile mają zębów? Czy według statystyk żyjące tu rekiny atakują ludzi?) szybko zostałby uznany przez ewolucję za jednostkę do wyeliminowania. Tu trzeba wiać, a potem myśleć.

Kolejną porcję wiedzy na temat emocji zyskujemy w rozwoju ontogenetycznym, czyli w toku życia (Dziewczynka w piaskownicy płacze? Widocznie jej smutno, że zabrałem jej łopatkę/ Mama poczerwieniała i zaciska pięści? Pewnie jest zła, że wyplułam schabowego do doniczki z fikusem itp.).

Emocje pozwalają nam przeżyć i chronić siebie. Zarówno przed niebezpieczeństwami fizycznymi, jak i ludźmi którzy nam zagrażają lub nas używają. Pomagają nam ustawić priorytety i system wartości, zrozumieć potrzeby. Złość krzyczy: ktoś narusza twoje granice! Smutek alarmuje: to co straciłeś było dla Ciebie ważne (Czuję złość, gdy dowiaduję się, że on ma kogoś na boku? Ewidentnie jednak nie nadaję się do otwartego związku. Chcę być jedyna dla mojego partnera/ Czuję ścisk w żołądku wchodząc do biura? Może nie akceptuję wyzwisk jako narzędzia motywacyjnego? Potrzebuję szacunku).

W procesie wychowania dorośli próbują często namieszać w świecie dziecięcych emocji, często w niefortunny sposób. Przede wszystkim namawiają, żeby nie czuć się w określony sposób (Nie złość się, nic się nie stało! Chomik zdechł? Nie smuć się). Rada bez sensu, bo niemożliwa do zrealizowania. Emocje się pojawiają i nie ma się na to wpływu. Jedyne co można robić to je obserwować, modyfikować (np. przez zmianę myśli lub relaksację ciała), wyrażać w przyjęty społecznie sposób (temat rzeka: różne są normy w różnych rodzinach i kulturach. Czy rzucanie talerzami podczas kłótni mieści się w normie?).

Ale spychać, wyrzucać, eliminować, unikać? To jak w niepewnym terenie pozbyć się mapy…

 

 

 

 

 

 

To dobry chłopak był…póki się nie wysadził

Zjawisko terroryzmu mnie przeraża. Świadomość, że ja lub ktoś z moich bliskich może zostać skrzywdzony będąc zupełnie bezbronnym, przyprawia mnie o dreszcze. Chcę wierzyć, że tylko szaleniec może dokonać aktu terroru. Wariat. Świr. Psychol. Może ta myśl mnie uspokaja- taką osobę można wyłowić z tłumu, a tym samym ochronić się przed nią. Prawda jest inna. Terroryści nie wyglądają dziwacznie. Nie mówią do siebie, Mają rodziny. Pracują. Pilotują samoloty.

Psychologowie zwykle skupiają się na skutkach psychologicznych ataków u ofiar np. wystąpieniu zespołu stresu pourazowego. Znacznie mniejszą uwagę poświęca się profilom psychologicznym sprawców. Trochę już wiadomo na temat tego w jaki sposób rekrutuje się ludzi do organizacji terrorystycznych i kto jest potencjalnie najbardziej podatny na zwerbowanie. Mechanizmy te leżą w obszarze zainteresowania psychologii społecznej/ socjologii.

Mnie jednak najbardziej interesuje profil psychologiczny terrorysty. Czy człowiek, który dokonuje aktu terroryzmu ma jakieś szczególne właściwości psychiczne? Czy cierpi na zaburzenia psychiczne opisane w klasyfikacjach diagnostycznych (jego postrzeganie świata jest zniekształcone albo osobowość nieprawidłowo ukształtowana )?

Narzuca się pytanie jak wnioskować o stanie umysłu terrorysty. Zwykle diagnozy dokonuje się na podstawie badania- rozmowy, testów, obserwacji. Z tym jest podstawowy problem, bo ataki terrorystyczne mają często charakter samobójczy, tak więc, mówiąc brutalnie, do badania brakuje badanego. Poza tym, nawet gdyby sprawca przeżył i był sądzony (czemu z pewnością towarzyszyłaby opinia psychiatry) mógłby mieć swoje motywacje, osobiste lub związane z celami organizacji, którą reprezentuje, by wykreować określony wizerunek siebie przed wymiarem sprawiedliwości i opinią publiczną. Do pewnego stopnia mógłby wpływać na wyniki badań, fałszować je (np. wyobrażam sobie, że ktoś, jeśli mu to potrzebne, może udawać głupszego niż jest. W drugą stronę nie da rady, testów nie oszukasz). Opcją jest też prześledzenie historii medycznej terrorystów w poszukiwaniu diagnoz. Weźmy jednak pod uwagę, że terroryści pochodzą często z zaniedbanych środowisk, w których korzystanie z pomocy specjalistów zdrowia psychicznego nie jest normą. Nie mówiąc o fali imigrantów, którzy trafiają do Europy bez dokumentów, często nawet ustalenie ich tożsamości czy wieku jest kłopotliwe, nie mówiąc o stanie zdrowia, w tym psychicznego.

Badacze, którzy chcieli podejść do sprawy naukowo wpadli na pomysł, by skorzystać z bazy LexisNexis, pisemnych oświadczeń złożonych pod przysięgą, aktu oskarżenia, manifestów, zeznań świadków, opinii biegłych. Uzyskane w ten sposób informacje na temat sprawców aktu terroru zestawili z symptomami poszczególnych zaburzeń stawiając im w ten sposób „diagnozę”.

W oparciu o tego rodzaju wnioskowanie stwierdzono, że statystycznie najwięcej zaburzonych osób jest wśród terrorystów działających w pojedynkę. Tzw. samotne wilki ok. 13 razy częściej cierpią na zaburzenia psychiczne niż członkowie grup terrorystycznych (Corner&Gill, 2015). Jak twierdzą badacze terroryzmu: „przywódcy grup terrorystycznych poszukują osób zdolnych do wykonania przydzielonych im zadań. Większość z tych zadań wymaga działania w konspiracji, uważnie dozowanej przemocy (w „tradycyjnym” terroryzmie, którzy służy osiągnięciu pewnych celów politycznych. Można dyskutować, czy ta zasada nadal obowiązuje) i znajomości technologii. Wykształceni, zdrowi psychicznie, zwyczajni ochotnicy są preferowani z tego powodu. Często twierdzi się, że chętni, którzy próbują się przyłączyć, ale wykazują objawy choroby psychicznej są odsiewani w procesie selekcji”.

Próba psychologicznego odróżnienia terrorysty od nie-terrorysty jest zatem karkołomna. Sprawcy terroru są bardzo niejednorodną grupą. W świetle badań więcej sensu ma analizowanie konstrukcji psychicznej terrorystów ze względu na rodzaj aktu jakiego się dopuścili, czy rolę jaką pełnili w przygotowaniu i przeprowadzeniu zamachu

Idąc tym tropem, Horgan i współpracownicy wyróżnili 3 typy dżihadystów w oparciu o realizowane przez nich zadania:

  •  sprawcy- użycie broni, podłożenie ładunku wybuchowego, skonstruowanie bomby
  • pomocnicy- wykonywanie fałszywych dokumentów i posługiwanie się nimi, składanie fałszywych zeznań, dostarczanie nieprawdziwych informacji na temat podróży
  • poplecznicy- tworzenie  i rozprowadzanie materiałów szkoleniowych,  badanie procedur antyterrorystycznych by je ominąć, finansowanie

Grupy te różniły się między sobą danymi socjodemograficznymi, miejscem urodzenia, konwersją na islam, przynależnością do Al-Kaidy, wcześniejszymi konfliktami z prawem, ekspresją ekstremistycznych poglądów. Zatem wiedza na temat ich „profilu” może być pomocna w ich identyfikowaniu i unieszkodliwianiu.

Nie ma się co łudzić, że terroryści to wiejskie głupki z trzeciego świata. To bywają inteligentni i bardzo zdeterminowani  ludzie. I mam nadzieję, że wysiłek intelektualny naukowców wraz z działaniami wszystkich Carrie Mathison tego świata sprawi, że terroryzm nie będzie nas dotyczył. Amen, czy jak kto woli Inszallah.